JEAN PAUL
W tym miejscu chcieli byśmy umieszczać nie tylko krótkie charakterystyki naszych dawnych kolegów ale także opisy zdarzeń, nawet to co nam wtedy zległo na sercu a czego z różnych względów powiedzieć nie należało.Swoje komentarze możecie nadsyłać na adres Administratora albo poprzez użycie zakładki Przekaz wiadomosc badz tez wpisać bezposrednio wybierajac zakladke "wymiana mysli".
Zapewne powinno sie tu znaleźć miejsce na wiele rzeczy i nie znaczy to że jest to wyłącznie dział gorzkich żali ale rzeczowa ocena,wspomnienia, jakieś anegdoty, zabawne zdarzenia związane z osobą wykladowcy czy wychowawcy,czy wreszcie krytyki pewny zdażeń, zjawisk czy zachowania.W końcu możemy mieć ten komfort zaprezentowania naszych własnych ocen i przekazania swoich odczuć.
Nożyczki Dyrektora Ptaszyńskiego zapewne pamiętać będą wszyscy i chyba tego tematu nie musimy rozwijać ale jest wiele innych zaszłości z którymi wielu z nas chciało by się wreszcie rozstać , wyrzucając z siebie z dawna noszone zadrażnienia.Przykładem niech będzie chociażby uwaga poniższa:
Na maturze natomiast "przedmiot komisyjny" wyszedł bardzo dobrze zaś wiedza z "Administracji i Rachunkowości Leśnej" praktycznie nigdy mi się w działalności zawodowej nie przydała-nawet w czasie kiedy jeszcze pracowałem w lasach...Szkoda było tylko tracić nerwy!
Jerzy Waliszewski
Wspomnienia Wojtka Paprzyckiego
Wojtek Paprzycki
* * * * *
Wspomina Adam Chmara
W pierwszym roku uczyła nas super babka /te zgrabne długie nogi/języka rosyjskiego Pani Nalewajko.Gdy chodziła po klasie to spadały różne drobiazgi /jak na strzelnicy w czasie odpustu/gumki, pisaki,zeszyty i co tam było na blacie - przy schylaniu był lepszy widok.
Na lekcji wychowawczej Marysia odczytuje nam oceny jakie otrzymaliśmy na okres a listę w dzienniku kończyli koledzy z Kamiennej Góry."Żelazowski i Żurek z Wami nie mam kłopotu, włącznie ze sprawowaniem od góry do dołu-dostateczny !!!
Na II internacie mieszkając w pierwszym roku graliśmy w karty na pieniądze w sali narożnej /chyba 18/.Raban się zrobił, schowaliśmy karty pod obrus i po kieszeniach ale Bilińskiemu /kier.inter./coś nie gra i myszkuje-jedną kartę /komuś wypadła/ znalazł - wpadka.Wkrótce była wywiadówka.Rodzice siedzą w auli.Dyrektor wyczytuje nazwiska ..., ..., i Adam Chmara - mama i ojciec
się prężą aby było ich widać - "grali w karty na pieniądze"-oklapli.
Jurek /Admin/ stwierdził, że nie chodziłem na ryby - fałsz - od początku.
Jako pierwszy na początku drugiego roku sprzeczałem się z dyrektorem Ptaszyńskim, że skoro posiadam aktualną, opłaconą wędkarską kartę młodzieżową P.Z.W.to w czasie wolnym mogę wędkować.Nie trafiały do niego żadne argumenty-nie i koniec.Myśmy i tak na Baryczy i nie tylko wędkowali,sprzęt schowany był w zaroślach.Jak nasi ukochani nauczyciele mieli już ogródki za internatem idąc na ryby zawsze czyściliśmy Voelkelowi grządkę z truskawek-doprowadzało go to do furii.Jak się udało złowić ryby to zaprzyjaźnione kucharki /Walusiakowa/smażyły.
Na III lub IV roku klasa A pojmała z naszej B Wicka Kobyleckiego,rozebrali do spodenek i wstawili pomiędzy okno a kratę od strony głównej alei-zmarznięty,żywy posąg stał tam całą lekcję.My w rewanżu ujęliśmy Dymałę i całą lekcję z Marysią Ptaszyńską przesiedział a właściwie przeleżał pod podium w krainie pająków.
Zostałem ranny przez grę w brydża.Najlepiej było grać w klasie-bo w razie czego - to się uczymy, karty schowane.Umówieni,idziemy na brydża/po ciemku/a te cholerne schody trzeszczą jak diabli,no to przy ścianie,cicho bo nas wychowawca Czesio Sadrakuła dorwie a miał pakamerę na parterze naprzeciwko wejścia do kuchni.Udało się no to szybkim krokiem w prawo teraz w lewo i dup !!! głową w ścianę.Nagle jasno mi się zrobiło,łuk brwiowy rozcięty,krew się lała ale brydż był!Do lekarza nie poszedłem,samo się zrosło - szrama jest do dzisiaj.
Zawsze były urocze chwile gdy pytany był Kaziu Mańka.Pamiętam jak Lesiu Voelkel korbił Kazia z gwary łowieckiej,ten biedak coś tam duka,słabo idzie,pomagamy-ale za głośno nie da rady.Feluś już chce mu lufę wstawić ale chce go dobić/stary polowszczyk/."No Kaziu a ogon wilka?" Podpowiadamy "polano",Kaziu coś usłyszał i z miną bardzo mądrą wali "podpalano".Szczwany lis Feluś mówi-"Kaziu,dobrze ale jak ty to rozumiesz?" a Mańka pewny siebie już z miną geniusza-"bo ma taki kolor podpalany".Krzyk Felusia-"siadaj idioto,pała!!!!
...refleksje Grzegorza Kopytka z 08 Czerwca 2008
Janusz Koman
Trochę zapomniana historia
To historia poszukiwaczy przygód w podziemiach zamku.
Grupa "grotołazów" w składzie: Fraszczyk, Koman i inni, powstała zaraz po wyjeździe tajemniczego pracownika, który na czyjeś zlecenie penetrował podziemne zakamarki zamku. Wchodził do studzienek, przemieszczał się kanałami, ale niczego nie odnalazł. Może nie na tym polegało jego zadanie. Nam też zaświtał taki pomysł, by zbadać, co jest pod zamkiem. Czasem ktoś z kadry zapominał o zamykaniu piwnicy, więc się tam wślizgiwaliśmy, a następnie przez właz do "świata ciemności". Odległość między stropem a piaszczystym podłożem to około 50-70 cm. Pełzaliśmy na brzuchach, oświetlając sobie mroczny teren latarkami. Najpierw ktoś znalazł kawałek frontowej, radzieckiej gazetki. A więc ktoś tu był przed nami. Czyżby czerwonoarmiści? Następnie grupa się rozdzieliła. My poczołgaliśmy się w prawo. Zobaczyliśmy właz nad nami, a po odchyleniu znaleźliśmy się w kuchni, a tam - wyżerka! Ale natychmiast musieliśmy się ewakuować z zagrożonego terenu, gdyż tamta grupa natknęła się na zardzewiałą minę. Ta sprawa nie dawała mi spokoju. Do eksperymentalnej skrzynki "anonimowych pytań i jawnych odpowiedzi" wrzuciłem list (bez podpisuJ) z zapytaniem czy mieszkamy na bombie, bo zdaje się, że teren jest zaminowany. Po miesiącu, na apelu, dyrektor odczytuje te anonimy, a na koniec prezentuje jedno z najgłupszych pytań , czyli moje. Komentuje to tak, że jest zdumiony bezsensem poruszonego tematu i dorzuca, że jeśli ktoś widział minę, to niech ją przyniesie. Tego mi właśnie było potrzeba. Od tej chwili mogliśmy prawie legalnie wchodzić do podziemi i pożywiać się kuchennymi wiktuałami. Oczywiście z umiarem, po plasterku â wędlinka, serek, dorsz wędzony - by nikt się nie zorientował. Pełna kultura. A gdyby ktoś nas złapał w piwnicy, to mieliśmy gotowe wytłumaczenie, że dyrektor polecił wydobyć groźną minę, która -jak się później okazało - była zwykłym metalowym krążkiem. Byłem rozczarowany, że nie udało się wydobyć na światło dzienne czegoś bardziej spektakularnego. W dodatku drzwi do piwnicy coraz częściej były zamykane i wyprawy w głąb ziemi też się zakończyły. Ale przygoda była niebanalna. Nie każdy z nas miał okazję zwiedzać pałac z tego poziomu.
* * *
Nie potrafię dokładnie określić skąd się u mnie wzięła miłość do lasów.Tradycje zawodowe rodziców I dziadków nie były związane z lasami.Może więc odezwały się jakieś zabłąkane w łańcuchu genetycznym cechy pra, pra ,pra, dziadów...Wiadomo mi że po obydwu stronach pochodzenia , przodkowie moi związani byli z ziemią a więc i z przyrodą.Może właśnie dlatego i ja pokochałem przyrodę - od wczesnych lat dziecięcych starałem się ją zgłębiać - świat zwierząt natomiast zawsze był mi szczególnie bliski.Podobno też istnieje jakiś związek imion z cechami charakteru. Imię Jerzy-jakkolwiek by je odmieniać w innych językach(George, Georg, Juro, Jorge)zawsze przypisywane jest cechom charakteru ludzi związanych z ziemią,ogrodnictwem-w ogóle przyrodą.W moim przypadku wszystko to raczej potwierdza fakt że przeznaczone mi było kształcić się właśnie w kierunku przyrodniczym.Do dziś także pozostały mi zainteresowania bardziej humanistyczne niż politechniczne aczkolwiek fascynacja światem nowoczesnych technologii cyfrowych towarzyszy mi od dłuższego czasu i chyba tak już pozostanie. Już będąc uczniami w klasie 6 Szkoły Podstawowej przygotowywaliśmy się wraz z Michałem Zabadeuszem-moim najlepszym kolegą klasowym do podjęcia nauki w szkole leśnej.Ponieważ Technikum Leśne w Miliczu nie było jeszcze przygotowane do tego celu- egzaminy przeprowadzane były w Mojej Woli i Tułowicach. Do Mojej Woli dojechałem z Łodzi wraz z ojcem. Nigdy nie zapomniałem spotkania z nauczycielami egzaminującymi kandydatów do Technikum Leśnego-szczególnie Pana Kapuśniaka. Pamiętam ,że na egzaminie z zoologii miałem wtedy opisać i scharakteryzować ptaka który właśnie przysiadł lekko na gałązce drzewa za oknem sali egzaminacyjnej! O szpakach wiedziałem akurat bardzo wiele ... Wtedy też ,podczas spotkania w Mojej Woli,mój ojciec i ojciec Władka Korczaka stworzyli dość udaną komitywę... nie mialo to jednak nic wspolnego ze szpakami . Pierwsze początki w Miliczu wspominam jako okres intensywnych wykopków ziemniaków i najprzeróżniejszych prac porządkowych- a więc dość ciężkiej pracy, do której część z nas nie była przygotowana-szczególnie tacy jak ja- mieszczuchy .Dla niektórych było to zupełnie nie do przyjęcia doświadczenie.Wszystkich nas zapewne szokowała zaraz na samym początku wprowadzona dyscyplina a szczególnie brak wolności.Ograniczenia sprowadzały się nie tylko do dość limitowanego czasu dla siebie ale również dotyczyły obszaru poruszania .Dzisiaj rozumiemy że było to podyktowane troską o nasz los, aczkolwiek i te ograniczenia nie uchroniły mnie od przetrąconego nosa na jakimś nocnym wypadzie poza mury szkolne. Sprawca co prawda przeprosił ale złamana przegroda nosowa do dziś jest nienaprawiona.Kto wtedy się przejmował takimi sprawami? My natomiast byliśmy wprawdzie âdurni i jurniâ ale tworzyliśmy dość zgrany kolektyw- na tyle zgrany że potrafiliśmy organizować strajki . W zasadzie â mimo że ponosiliśmy konsekwencje swojego postępowania- mieliśmy rację demonstrując swoje niezadowolenia.Ale węgiel zgromadzony na zimę musiał ktoś do magazynu wrzucać...więc za przejaw okazywania swoich roszczeń stawaliśmy się dla Dyrekcji darmowymi robotnikami. Po drugiej klasie Technikum nasze szeregi trochę przerzedzono- odsyłając 1/3 uczniów do Mojej Woli.Do dziś zastanawiam się nad sensem tej decyzji-skoro dwa lata wcześniej przeprowadzono egzaminy i przeznaczono nas do Technikum w Miliczu.Może liczono na bardzo duży odsiew po pierwszej klasie? Zabrakło mi wtedy mojego przyjaciela Zabadeusza â nie wiedziałem jeszcze że przeżyję wkrótce prawdziwy szok po bezsensownej śmierci Michała.Żył by napewno gdyby nie przeniesiono go do Mojej Woli... Na moje szczęście, w kręgu swoich przyjaciół posiadałem Włodka Jelenia,Grzegorza Kopytka,Rysia Stopierzyńskiego ,Staszka Łężaka,Stefka Sypniewskiego, Krzysztofa Wilińskiego czy kolegów z którymi dzieliliśmy najmilsze nasze chwile-gry w zespole szkolnym: Janka Bondziora,Henia Ladry,Józka Lewandowicza .Trudno było by wymienić ich wszystkich bo lista zapewne osiągnęła by liczbę bliską setki. Wszystkich kolegów bardzo ciepło wspominam żałując jednocześnie że z wieloma z nich wciąż nie mogę nawiązać kontaktu.Z wieloma też przeżyliśmy niepowtarzalne chwile, wpierw ucząc się od Pana Ratajczyka-Zbyszka ojca- gry na trąbce myśliwskiej a potem uczestnicząc w legendarnych polowaniach ministerialnych. Wspólne życie internackie i przebywanie pod jednym dachem przez 24 godziny na dobę bardzo cementuje przyjaźnie a te zawarte we wcześniejszych latach młodzieńczych pozostają jakże często z nami przez całe nasze dalsze życie! W internacie szkolnym spędziłem 4 lata . Ani Dyrekcji ani Kierownictwu Internatu nie spodobała się nasza(moja ,Włodka i Ryszarda)samowola w uprawianiu skutecznego wędkarstwa na okolicznych wodach i ostatni rok Technikum spędziliśmy mieszkając na stancji u p. Kasprzaka przy ul. Buczka. Oczywiście Włodek- dzięki staraniom jego Mamy ,pozostał w internacie...Ja rozstałem ię z Internatem bez żalu a jedyna rzecz jakiej mi brakowało to niedzielnego sniadania na stołówce z plackiem drożdżowym do którego serwowano nam cienkie ale jakże smaczne kakao! Tęsknię do dziś za tym skromnym ale jakże wspaniałym dodatkiem niedzielnego śniadania. Na stancji zamieszkaliśmy we trzech: Adam Chmara, Ryszard Stopierzyński i ja. Po doświadczeniach w Internacie po prostu zachłystywaliśmy się wolnością-chociaż nie obywało się be inspekcji pedagogów szkolnych....Gorzej było z wyżywieniem bo po wydatkach na âpatykiem pisaneâ i papierochy zwykle wystarczało już tylko na olej.Frytki były wtedy naszym âz konieczności-ulubionym daniem.Całe szczęście,że w okolicach ,ziemniaków na PGR-owskich polach nie brakowało.Dzięki Adasia skuterowi(Wiatce) przywiezienie 2 worków ziemniaków z pola nie stanowiło dla nas żadnego problemu. Zawsze też będę wspominał lekcje w jeździe na motocyklu które zafundowaliśmy sobie wraz ze Staszkiem Gutem na miejscowym poniemieckim poligonie p/czołgowym. Tam naprawdę opanowaliśmy wszyscy jazdę na motorze w warunkach trudnego terenu. Poczciwa WFM-ka ,odarta ze wszelkich zbędnych akcesoriów spisywała się bez zarzutu. Dzisiaj już takie motocykle się nie zdarzają... Nasza stancja stała się wkrótce doskonałym miejscem spotkań dla wielu kolegów którzy wciąz zamieszkiwali w Internacie.Pełniliśmy funkcję przebieralni-dla tych którzy lubili nocne wypady w cywilnych ubraniach; spotykaliśmy się na grę w karty(nie tylko na brydża) a także służyliśmy âchatąâ tym którzy nie mogli bez siebie żyć...Wreszcie też mogliśmy wędkować do woli-co tym razem było bardziej koniecznością jak przyjemnością- musieliśmy jakoś wzbogacać swoją i tak skromną dietę. Trudno nam było się pogodzić z myślami że oto po zdanej maturze zaczynamy nowe dorosłe i odpowiedzialne życie.Dla wielu z nas były to ostatnie chwile beztroski i swobody.Z wieloma kolegami mieliśmy się także już nigdy nie spotkać...
Jerzy Waliszewski